Dlaczego właśnie teraz, ostatnimi tak szczęśliwymi czasy, w momencie kiedy ostatnią rzeczą normalnego człowieka jest myśleć o jakiś końcach, zerwaniach, cierpieniach... dlaczego bezustannie telepie mi się w głowie myśl o rozstaniu..? Rozstaniu w sensie bardzo abstrakcyjnym, metafizycznym prawie. Z tego rozstania rozgałęzia się całe obfite drzewo tematów, równie przykrych. Równie ostatecznych. Wszystko przez Irvinga i te jego słowa, do których zawsze wracam: "Najtrudniej pogodzić się z tym, że z upływem czasu ludzie, którzy tak wiele kiedyś dla nas znaczyli, wyłaniają się z mroków zapomnienia ujęci w cudzysłów." One położyły się cieniem na moim umyśle... Bardzo brzydko tak zrzucać na kogoś własną winę, wiem. Żaden podstarzały, amerykański pisarz nie może odpowiadać za to co siedzi w mojej głowie. Choćbym nie wiadomo jak bardzo chciała. Przy założeniu, rzecz jasna, że to język jest wtórny, a nie sposób myślenia... Ale zostawmy to, bo robi się chaos. I zaraz zaleją mnie trzykropki.
Wracając do rozstań. Przyglądam się dziś drastycznym zmianom jakie zaszły w moim otoczeniu w ciągu kilku zaledwie tygodni. Wszystko stanęło na głowie. Nie, to ja stanęłam na głowie- pozostali- standardowo. Albo jednak odwrotnie. Właściwie trudno to ustalić. Nieważne, chodzi o to, że fajnie się ogląda świat z takiej pozycji- z pozycji człowieka stojącego na głowie, podczas gdy cała reszta posłusznie stąpa po ziemi albo człowieka, który tkwiąc w swojej normalności przygląda się ludziom przyklejonym podeszwami do sufitu. Na jedno wychodzi tak naprawdę. W każdym przypadku to ja nie mieszczę się w normie. Wszystko jest takie nowe i ciekawe, zabawnie kręci się w głowie. Czuję, że coś się dzieje, że muszę wszystkiego dotknąć, posmakować, zobaczyć. Jakbym wylądowała na innej planecie. Ale jednocześnie w tej całej radości tkwi poważny problem: ludzie, którzy, choć ci sami, stają się nagle obcy, inni, bez kontaktu...
Jaka to przeraźliwa karuzela, która obraca się we wszystkich możliwych kierunkach- ja się zmieniam, ludzie się zmieniają, świat się zmienia i nagle wszystko przestaje być takie jak było. Człowiek, kiedyś najbliższy, któremu można było wszystko powiedzieć, człowiek, z którym spędzałeś mnóstwo czasu, z którym miałeś wspólne marzenia i sny, człowiek, z którym dzieliłeś się każdym sekretem, człowiek z którym sypiałeś (mowa o tym samym człowieku, gdyby ktoś miał wątpliwość;)), ten właśnie człowiek być może minie cię kiedyś na ulicy jak obcego albo wymieni się z tobą uwagami na temat pogody podczas przypadkowego spotkania na imprezie wspólnych jeszcze znajomych. Czy istnieje lepszy i bardziej przekonujący dowód na poparcie wizji człowieka zawsze samotnego? Tylko samotnego? W każdych okolicznościach w głebi duszy wiecznie samotnego?
I jak tu nie roztrząsać zjawiska "rozstania", wobec którego ogarnia mnie bezsilność nie do pokonania i pełen szacunku strach. Uczucia jak najbardziej odpowiednie nie tylko w obliczu potęgi Boga, ale też wobec nigdy nie przeniknionych tajemnic relacji międzyludzkich.